Podróżować to żyć… – Hans Christian Andersen
Tym, którzy nie czytali słowa o mnie chcę przypomnieć, że choć na co dzień żyję i pracuję z Internetem i radzę z nim sobie bardzo dobrze, to pochodzę z czasów, kiedy Internetu nie było. Pisało się wtedy listy odręcznie, na papierze, piórem albo długopisem, a liczyło się w pamięci, własnej pamięci. Komputerem osobistym był własny mózg, nikt nie miał pięciu żyć i nikt nie wstawał po Game Over. Nie było też telefonów komórkowych, z urlopu do rodziny wysyłało się pocztówkę, która i tak dochodziła miesiąc po naszym powrocie do domu. Nie było WhatsAppa, Vibera, Hangoutsa, Messengera, Gmaila. Nie było Facebooka, ani Tweetera, ba nie było nawet Naszej Klasy. Nie było też tanich linii lotniczych, Booking.com. Trip Advisera, BnB, Trivago. Jeśli coś pominęłam, to też tego nie było. Tak, ja też nie wiem jak dało się żyć. Ale żyliśmy.
Ten wstęp wcale nie jest dziwny, jeśli chcecie czytać dalej moją opowieść i zrozumieć, dlaczego pewne spotkanie jest dla mnie do dziś jednym z najwspanialszych wspomnień w życiu.
Moja niesamowita podróż, w grudniu 1988 roku, była ogromnym, wspaniałym wydarzeniem. Była męcząca, długa, podszyta niepewnością, nawet strachem, ale nigdy później nie doświadczyłam podobnego, tak fascynującego, podniecającego przeżycia.
Po blisko półrocznym rozstaniu leciałam na spotkanie z moim mężem do egzotycznego kraju na afrykańskim kontynencie. O miejscu docelowym, jak mi się wydawało, wiedziałam sporo. Przeczytałam uważnie jedyną dostępną na rynku książkę o tym kraju. Najwięcej informacji miałam jednak od Wojtka, który od czerwca zasypywał mnie najwspanialszymi listami miłosnymi, ale również opisywał prawdziwie i dowcipnie swoje codzienne życie i pracę na obczyźnie.
I tak 2 grudnia 1988 roku stanęłam na lotnisku Okęcie z moją 8 letnią córeczką, jakimiś 60 kilogramami bagażu ( tak, tak dwa razy po 20 kilo i podręczny, który udawał 5 kilo, ale ważył co najmniej kolejne 20) i biletami wypisanymi w egzotycznym języku, a przysłanymi kilka tygodni wcześniej przez mojego męża. Aby oszczędzić mi przesiadek na drugim kontynencie, Wojtek znalazł nam połączenie z przesiadką w Atenach, w głębokim przekonaniu, że będzie nam łatwiej. Czy było łatwiej? Nie wiem. Miałam wtedy 29 lat, ogromną – jak na swój wiek – odpowiedzialność, powagę i stosowne do swojego wieku optymizm i wiarę, że świat do mnie należy i potrafię wszystko.
Ta wiara była mi potrzebna, bowiem nie było żadnej pewności, czy dotrę spokojnie na miejsce i czy mój bagaż dotrze razem ze mną. Wojtek w żaden sposób nie mógł się dowiedzieć, czy wsiadłyśmy do samolotu, nie było telefonów komórkowych, rozmowy międzynarodowe a właściwie międzykontynentalne trzeba było zamawiać na poczcie. Do Grecji potrzebna była wiza, a i ona nie dawała żadnej pewności na wjazd do tego kraju. Na lot z Aten miałam arabski bilet, wiedziałam, że mogę być jedyną Europejką na pokładzie i że mogę mieć problem z porozumieniem się nawet po angielsku. Na miejscu miał na mnie czekać Wojtek, ale po przylocie musiałam sama poradzić sobie z odprawą, rozmową z celnikami i miejscową policją. Wojtek starał się bardzo, aby mnie nie wystraszyć, ale oboje wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie.
W Polsce były wtedy ogromne mrozy. Rodzice, którzy odwieźli mnie na lotnisko , nie wrócili tego wieczoru do Łodzi, bo samochód po prostu zamarzł. Nocowali w jakimś hotelu i dopiero na drugi dzień po uzyskaniu pomocy w warsztacie samochodowym, mogli wracać do domu.
ATENY
Około godziny 23.00 odleciałyśmy z Agnieszką do Aten. Tam miałyśmy prawie cały dzień oczekiwania na następny, popołudniowy samolot do Benghazi.
Na czas podróży miałyśmy szczegółowe instrukcje, co dziś wydaje się nawet śmieszne, ale wówczas było bardzo ważne. Lot do Aten wcale nie oznaczał, że zostaniemy wpuszczone do Grecji, mimo zdobytej ( po znajomości w ekspresowym tempie) wizy greckiej.
Pierwsze zaskoczenie było już przed lądowaniem, kiedy stewardessa poinformowała, że w Atenach, mimo wczesnej godziny porannej, jest temperatura 18 stopni. Pamiętam, kiedy schodziłyśmy po trapie z samolotu, nad Atenami wstawał dzień, a nas przywitał ciepły podmuch lekkiego wiaterku.
Przy odprawie paszportowej musiałam wyjaśnić gdzie i po co lecę dalej, okazać bilety na dalszą podróż i co najmniej 100 dolarów w gotówce. Nie wszyscy Polacy zostali przyjęci w Grecji z otwartymi ramionami. Mimo czekających rodzin i znajomych, machających plikami banknotów, kilka osób zostało zatrzymanych i odesłanych do kraju. Nie było podstaw do ich wpuszczenia…
W torebce miałam również kilka ważnych papierków. Najważniejsza była karteczka napisana przez Greka Vangelisa, wówczas przyjaciela, dziś już męża Beatki, najbliższej kuzynki Wojtka. Właściwie mały, podręczny słownik grecko-polski. Mogłam więc bez trudu rozszyfrować na tablicach wyjście, wejście, przystanek autobusowy i wiele innych przydatnych słów.
Już w samolocie nawiązałam miły kontakt z greckim dziennikarzem, który wracał do kraju po służbowym pobycie w Polsce. Jego znajomość polskiego była mniej więcej na poziomie mojego angielskiego, jednak dogadywaliśmy się z zadziwiająca łatwością. Mój boże, miałam 29 lat, talię osy, śliczne dziecko i niebywałą pewność siebie. Wtedy te cztery cechy były dla mnie tak oczywiste, że trwałam w błogim przekonaniu o naprawdę dobrym angielskim…..
Miałyśmy wiele godzin czasu i bez sensu było czekać na lotnisku. W Atenach byłam 2 lata wcześniej turystycznie, przez blisko 2 tygodnie i byłam pewna, że poradzę sobie w mieście. Najpierw należało pozbyć się bagażu. Oczywiście mogłam nadać go w Warszawie tranzytem i nie targałabym tych kilogramów na wózku, ale to było mało pewne posunięcie, bowiem dalsza podróż zapowiadała się dość „egzotycznie” i na wszelki wypadek lepiej było męczyć się z tymi walizami niż je na przykład stracić…
Bez trudu znalazłam przechowalnię bagażu. Złożyłyśmy tam cały swój majątek, włącznie z ciepłym, stanowczo za ciepłym odzieniem. Było chyba koło 7, może 8 rano, kiedy dwie laski pojawiły się na przystanku autobusowym w kierunku miasta. Ów przejazd do centrum pozostał w mojej pamięci na zawsze. Było coś prawie mistycznego w tym ciepłym, słonecznym, grudniowym poranku zza szyb ateńskiego autobusu. Przedmieścia budziły się do życia, ulice już były zalane słońcem, wszędzie panował ruch i gwar. Roześmiani ludzie pozdrawiali się głośnymi okrzykami, które zagłuszał hałas podnoszonych żaluzji, jezdnią płynęła woda ze spłukiwanych chodników, samochody załadowane towarami, stawały gdzie popadnie i trąbiły, trąbiły.
Nie potrafię tego opisać, nie potrafię też wytłumaczyć fenomenu tego, co tak bardzo ujęło mnie w tym poranku. Dziś myślę, ze było to wszechobecne poczucie radości i wolności. Radośni ludzie, słoneczne ulice, gwar południowego miasta. Potem widziałam wiele takich poranków, ale wtedy w Atenach pierwszy raz poczułam się uczestnikiem takiego spektaklu.
Dzień spędziłyśmy z Agnieszką na spacerze po mieście, poznawałyśmy „stare śmieci” i nowe miejsca. Wczesnym popołudniem wróciłyśmy na lotnisko. Najlepsze miało się dopiero zacząć…
Do odprawy paszportowo-bagażowej w naszym kierunku, stała bardzo długa i osobliwa kolejka. Sami Arabowie, sami mężczyźni. Nie, nie czułam lęku, raczej zdziwienie. Od razu też zaczęłam kombinować jak tą kolejkę ominąć. Wybrałam najprostszy sposób. Z rozbrajającą szczerością oznajmiłam, że ja czekam już cały dzień, mam małe dziecko, jestem zmęczona i nie mam zamiaru stać w tej kolejce. Najpierw zapadła cisza, a potem gromki wybuch śmiechu. Z pięćdziesięciu chłopa zanosiło się ze śmiechu, po czym z ukłonem …..zaproszono mnie na początek kolejki! Z ulgą pozbyłam się ogromnych toreb, choć ta „podręczna”, która mi została i tak ważyła z 20 kilo!
Tu mały przerywnik – otóż w 1988 świat arabski, szczególnie w Afryce był w miarę spokojny. Na kontynencie pracowało wielu Polaków, w bardzo różnych dziedzinach i wszyscy cieszyli się dużym poważaniem. Zaznaczyć muszę, że podczas tej podróży, jak i podczas całego 3 letniego pobytu, nie spotkałam się z żadnym przejawem agresji, wręcz przeciwnie, jako biała kobieta byłam traktowana z szacunkiem. Zapewne ogromną rolę odgrywał tu fakt, iż nie byłam osobą samotną, byłam mężatką i przebywałam tam z całą rodziną, co dla Arabów było świętością. Duże znaczenie miało również to, że żyjąc w tak innym kraju, zawsze staraliśmy się szanować wszystkich spotkanych ludzi a przede wszystkim panujące tam zwyczaje i ograniczenia. Nawet, jeśli wydawały nam się początkowo dziwne. Wtedy, podczas tej podróży nie ze wszystkiego do końca zdawałam sobie sprawę. Myślę, że dzięki mojej otwartości i szczerości uniknęłam nieporozumień i ewentualnych kłopotów.
Kiedy lekko ochłonęłam, dotarło do mnie, że to nie jest normalne, żeby akurat tym lotem lecieli sami mężczyźni. Sytuacja jednak dość szybko się wyjaśniła. Kiedy przeszłyśmy do hali odlotów, powitał nas niesłychany hałas. Wszystko to za sprawą niezliczonej ilości kobiet i dzieci wypełniających wszystkie możliwe zakamarki. Nikomu nie przyszłoby do głowy, aby stać w kolejce do odprawy z żoną i gromadką latorośli, często liczącą nawet 10 sztuk. Wtedy przez głowę po raz pierwszy przeleciała mi myśl– jak my się pomieścimy w tym samolocie?. Jak się miało okazać, moje obawy nie były całkiem bezzasadne.
PODRÓŻ
Do samolotu zawiózł nas busik, ale wiele osób szło pieszo. Na płycie lotniska stały wszystkie bagaże i każdy pasażer przed wejściem do samolotu musiał wskazać swoje. Wojtek opisał mi i wyjaśnił ten proceder, więc nie byłam zaskoczona. Zdziwił mnie dopiero widok kilku toreb, które zostały na ziemi, po naszym starcie. Widać z jakiś powodów nikt się do nich nie przyznał…..
Przed wejściem do samolotu, nieziemsko przystojny steward natychmiast wyłowił nas z tłumu pasażerów formujących szeroki strumień wlewający się na trap. Zostałyśmy poproszone jako pierwsze do wejścia i zajęcia miejsc w pierwszym rzędzie. Wyglądałam przez okno i moim oczom ukazał się osobliwy widok. Na płycie lotniska oprócz niezliczonej ilości walizek, toreb i różnych pakunków, stały – uwaga – pralki, lodówki, i inne niezidentyfikowane sprzęty w ogromnych kartonach. To zakupy poczynione w Europie przez libijskich pasażerów! Poczułam lekki niepokój. Bądź, co bądź każdy samolot ma do jasnej Anielci jakąś nośność, no nie?
Reszta pasażerów wsiadała po nas bardzo powoli zajmując miejsca jak popadnie, bowiem informacje zawarte w biletach nie miały żadnego znaczenia. Mijały minuty, kwadranse, na pokładzie panował ruch, hałas i okropne zamieszanie. Samolot nie startował. Obok mnie siedziała młoda matka z dzieckiem przy piersi. Dwoje jej pozostałych dzieciaków zajęło miejsca na podłodze, między naszymi nogami . Całe przejście między rzędami foteli, było wypełnione dziećmi w różnym wieku, siedzącymi po turecku. Niestety nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego, smatfony miano wynaleźć dopiero za kilka lat, z resztą i tak nie odważyłabym się robić zdjęć .
Nagle wyrósł przede mną steward ( ten nieziemsko przystojny) i z rozbrajającym uśmiechem, na szczęście po angielsku, poprosił, abym zechciała na czas startu wziąć na kolana jedno z mniejszych dzieci mojej sąsiadki. Po czym nie czekając nawet na moją odpowiedź, usadził mi malca na kolanach i zgrabnie przypiął nas razem pasem bezpieczeństwa. Ruszyliśmy. Moje obawy się potwierdziły, samolot nie mógł oderwać się od pasa, jechaliśmy i jechaliśmy, w oknie widziałam już siatkę kończącą pas startowy. Oprócz mnie, nikt jednak nie wydawał się przejmować tym faktem, pokrzykiwania nie cichły, całe towarzystwo wyraźnie podekscytowane udanymi zakupami żywo dyskutowało.
Wreszcie unieśliśmy się w powietrze! Maszyna wyła, jęczała, trzeszczała. Za chwilę pod nami pokazało się morze. Opuściłyśmy Europę i ruszyłyśmy na spotkanie nieznanego. Agnieszka prawie natychmiast zasnęła kamiennym snem. Ja wiedziałam, że nie zmrużę oka, tyle miało się wydarzyć, tyle marzeń miało się spełnić!
Z pomocą obsługi, udało się wypełnić dokumenty celne – specjalną kartę do okazania przy odprawie na miejscu. Dbano o nas podczas lotu, wciąż oferowano napoje, jednak widok soku w papierowym dzbanku, w którym wdzięcznie zanurzony był palec stewarda jakoś mnie nie przekonał. Dzielnie zniosłam za to widok karaluchów wielkości kciuka, spacerujących majestatycznie po ścianie. Nagle moim oczom ukazała się czerwona ziemia ( niesamowity widok) i za chwilę pod nami pojawiło się małe lotnisko. Właściwie był to jeden pas startowy w szczerym polu, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Kiedy samolot siadał już na ziemi, wśród grupy ludzi, przy siatce wokół lotniska dostrzegłam Wojtka. Serce biło mi tak mocno, że nie byłam w stanie wstać z miejsca. Nie mogłam dobudzić Agnieszki i w końcu z tak wpół śpiącą, słaniającą się na nogach moją dziewczynką, potężną torbą, która nagle stała się lekka niczym piórko, całym bałaganem torebek, wełnianym płaszczem, zimowym skafandrem, stanęłam na afrykańskiej ziemi. Powietrze pachniało niesamowicie. Nie znałam wcześniej takiego zapachu. Było późne, ciepłe popołudnie. Ruszyłyśmy pieszo za tłumem ludzi do stojącego nieopodal budynku. Był bardzo nieestetyczny, przypominał raczej murowaną stodołę niż europejskie lotniska. Teraz przyszło nam się zmierzyć z libijską odprawą, a wszystko tu było całkiem, ale to całkiem inaczej. Ale o tym i o moim najpiękniejszym w życiu powitaniu opowiem wam w następnym odcinku…