Poznaj pierwsze dni naszej podróży -> kliknij aby przeczytać część 1/3

DZIEŃ SZÓSTY – czy to się dzieje naprawdę?

Kiedy planowaliśmy tą podróż, myślałam, że znalezione w necie zdjęcia to sklejki, efekt filtrów, photoshopa . Takie widoki i kolory na dalekiej północy?  To nie może istnieć naprawdę. Otóż istnieje. Wspaniały, kolorowy, oświetlony niesamowitym światłem świat, 300 kilometrów za kołem podbiegunowym.  Potężne góry i ocean, kolorowe łodzie i domy na palach, plaże z białym piaskiem, wszystko na jednym zdjęciu? Proszę bardzo.  Zabawy na śniegu, kąpiel w krystalicznie czystej wodzie, górskie wspinaczki i widoki zapierające dech w piersi? Proszę bardzo.  Krokiety z dorsza rozkosz dla podniebienia, dojrzałe winogrona, świeże, aromatyczne warzywa? Proszę bardzo.
A może to sen? Może przeszliśmy przez szafę i niczym do królestwa Narnii trafiliśmy tu, do świata tak innego i tak nierzeczywistego?

Kolejne kilometry naszej podróży pokonywaliśmy jak w transie. Przez Lofoty wiedzie jedna główna droga numer 10, ale nas wciąż ciągnęło na boki. Na miejsce noclegu jechaliśmy więc zygzakiem, cały dzień, z licznymi postojami i nieskończoną ilością okrzyków pełnych zachwytu. Co było największym zaskoczeniem? Dla mnie  mnóstwo zieleni i kwitnące łąki. I piękne, piaszczyste plaże.  Zaraz, zaraz,  czy my jesteśmy na dalekiej północy czy raczej na Balos, na gorącej Krecie?

Największe na Lofotach miasto Svolvaer jest niezwykle urokliwe, ale dość głośne. To ważny port rybacki  i miasto w którym większość turystów rozpoczyna swoją przygodę z Lofotami. Oczywiście zabawiliśmy tam pewien czas, ale bardziej urzekły nas położone w fiordach, małe wioski

Do Ramberg, gdzie wynajęliśmy przytulne mieszkanko z ogródkiem, dojechaliśmy wieczorem. Oczywiście po kolacji natychmiast udaliśmy się na spacer po okolicy. Wtedy zaczęło na spokojnie docierać do nas, w jakim świecie się znaleźliśmy. Okoliczne góry wydawały się jak z baśni. Nocne słońce, tak nocne słońce igrało światłem tworząc nieziemską paletę barw. Czerwone, żółte, zielone szczyty odbijały się jak w lustrze w gładkich wodach fiordu. Cisza, niesamowita cisza, w której rozgrywał się każdego wieczoru ten świetlny spektakl, dodawała mu wzniosłości.
W pobliżu mieliśmy piękną plażę, na której podziwialiśmy zachody i wschody słońca. Jak to nazwać właściwie? Zachodowschody? Piękno tych spektakli obezwładniało. Teraz uświadamiam sobie, że aby chłonąć te widoki, przeżywać te przygody, my prawie nie kładliśmy się spać! Zadziwiające, skąd czerpaliśmy energię na każdy nowy dzień!

 

DZIEŃ SIÓDMY – wspinaczka na Reinebringen

Szczyt Reinebringen to taka wisienka na torcie Lofotów. Na górze czekają spektakularne widoki, no po prostu całe Lofoty u stóp.  Jest tylko jeden drobiazg – trzeba tam wejść. Na szczyt wiodą kamienne schody! Tak, dokładnie prawie 1600 schodków ułożonych przez Szerpów z Nepalu. Nową trasę oddano do użytku dopiero w 2019 roku. Podobno wcześniej droga na szczyt była dzika, uciążliwa i oczywiście mało bezpieczna. Prawda jest taka, że te schody nieco mnie przerażały. Czy moje kolana dadzą radę?  Wejść to jeszcze jakoś, ale zejść! Postanowiłam się przygotować. Nasze schody w domu liczą 14 stopni . Reinebringer to tylko 114 razy! Spoko. No i nie ma poręczy, więc mozolnie ćwiczyłam całą wiosnę. No i nabyłam drogą kupna kije, starannie wyselekcjonowane. Trochę się obawiałam, że może to obciach będzie, ale niepotrzebnie. Kije okazały się prawdziwym wybawieniem, głównie przy schodzeniu. No i te spojrzenia na trasie, pełne zazdrości! Słowem emerytka dała radę.
Pojechaliśmy na wyprawę wczesnym rankiem, aby uniknąć tłoku na szczycie i bardzo dobrze, bo praktycznie nie było ludzi. Wejście rzeczywiście jest komfortowe. Kamienne schody są nawet ponumerowane, co dodawało nam energii i nadziei. Weszłabym jeszcze nawet kilka razy dla tej nagrody, która czekała na nas u kresu drogi. Pogoda była łaskawa i mogliśmy nacieszyć się widokiem, który właściwie ściągnął nas na te Lofoty. Siedzieliśmy oniemiali, z trudem łapiąc oddech. Nie, to nie ze zmęczenia. To wrażenia odebrały nam mowę. A potem wybuch radości, że tak pięknie, że dałam radę, że warto było. Kanapeczka, soczek, chyba ze 100 zdjęć. Kiedy na szczycie powoli zaczęło się pojawiać coraz więcej turystów, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Co za dzień!

 

 

 

DZIEŃ ÓSMY – klin klinem czyli wspinaczka na Festvågtind

Z Wojtkiem nie ma łatwo. Miał w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Uznał, że skoro tak dobrze spisaliśmy się na Reinebringen, to nie ma co marudzić i na drugi dzień wczesnym rankiem ruszyliśmy na kolejną wspinaczkę. Szczyt  Festvågtind wznosi się nad wioską Henningsvær. Od strony drogi wygląda naprawdę stromo. Wejście nie jest już tak łatwe jak na Reinebringer. Szczególnie początek dał nam w kość, gdyż musieliśmy wspinać się po ogromnych głazach, często wyższych ode mnie samej. Minęła nas grupa młodzieży skacząca niczym stado kozic po wierzchołkach głazów. A ja?. Na górę, na dół, na górę, na dół. Cóż, wiek ma swoje prawa.
Z góry rozpościerał się wspaniały widok na Henningsvær, wioskę położoną na kilku maleńkich wysepkach połączonych pomostami i mostami.
Zejście okazało się nie lada wyczynem.  Szybko jednak doszliśmy do siebie i wyruszyliśmy na spacer po uroczym  Henningsvær. To prześliczne miejsce, z tradycyjną drewnianą zabudową i mnóstwem nastrojowych zakątków. Ukoronowaniem był podwieczorek w postaci tutejszej specjalności – wspaniałych krokietów z dorsza.
Po powrocie ucięliśmy sobie mały relaksik w ogródku. Czekał nas przecież jeszcze upojny zachód słońca na naszej plaży.

 

 

DZIEŃ DZIEWIĄTY – Reine i wioska Å

Na Lofotach znajduje się wioska o najkrótszej na świecie nazwie –Å.
Nie ma tam nic oszałamiającego, a mimo to tysiące turystów corocznie nawiedza tą wioskę. Jest to ostatni punkt na drodze numer 10 i symboliczny koniec Lofotów.
Z parkingu ścieżka wiedzie na klif i punkt widokowy. Tutaj kończy się droga lądowa i dalej można przemieszczać się tylko wodą.
W Å znajduje się również Muzeum Dorsza 🙂 Lofoty słyną z eksportu dorsza. Dorsz z Lofotów trafia nawet do Portugalii. No tak, kiedy podczas podróży na Azory, w Lizbonie zajadaliśmy się krokietami z dorsza, nie mieliśmy pojęcia, że trafimy kiedyś do jego ojczyzny. Tu, na Lofotach suszarnie dorsza są stałym elementem krajobrazu. To prawda, zapach w okolicy nie jest najprzyjemniejszy. Sztokfisz, czyli suszony na morskim zimnym wietrze niesolony dorsz, produkowany jest na Lofotach od czasów Wikingów.
Reine to miejsce, które urzekło mnie najbardziej. Ta mała i niezwykle malownicza wioska położona jest na wyspach połączonych z lądem systemem mostów. Wysokie na niemal tysiąc metrów szczyty wyrastają z samego morza i tworzą niepowtarzalne tło dla czerwonych, odbijających się w wodzie domków. Wyobrażam sobie jak pięknie jest tu zimą, kiedy wszystko okryte jest śniegiem, a nad potężnymi skałami tańczy zorza polarna. Może kiedyś…..:)

 

DZIEŃ DZIESIĄTY – Tromso

Pierwotny plan nie uwzględniał wizyty w Tromso. I to byłby ogromny błąd! Tromso to największe miasto północnej Norwegii. Położone jest obłędnie pięknie na wyspie Tromsoya. Miasto rozrasta się i dziś wielka jego część leży na stałym lądzie, skąd na wyspę możemy dostać się, również pieszo, przez ogromny stalowy most. My mieszkaliśmy w pobliżu tego mostu tuż obok oryginalnego kościoła zwanego Katedrą Arktyczną. W mieście znajduje się stare centrum z ciekawymi, drewnianymi domami oraz Muzeum Polarne. Stąd wszak wyruszał na biegun wielki Roald Amundsen i wiele wypraw w kierunku Arktyki i bieguna właśnie. Dlatego Tromso nazywane jest Wrotami do Arktyki. Piękna pogoda zapewniła nam niesamowite widoki  podczas wyprawy na Storsteinen czyli „Wielką Skałę” wznoszącą się ponad 420 metrów n.p.m.
Wieczorem( hahaha), w pełnym słońcu zrobiliśmy sobie jeszcze wycieczkę do Sommaroy, uroczej wioski na wyspie Hillesoya na Morzu Norweskim ( dojazd systemem pięknych mostów).

 

Noclegi w Tromso był bardzo udane. Nowe, pięknie urządzone mieszkanie zapewniło nam komfortowy odpoczynek po bardzo aktywnych dniach pełnych wrażeń.
Przyznać trzeba, że wszystkie miejsca noclegowe w Norwegii, choć wybieraliśmy je ze średniej grupy cenowej, były w doskonałym standardzie, zawsze zgodne z opisem oferty, czyste, z obfitymi, smacznymi śniadaniami.
Norwegia to ogromny kraj. Drogi są doskonałe ale liczne fiordy, przeprawy, kręte górskie drogi powodują, że podróż zajmuje bardzo dużo czasu. Nasz plan się jednak sprawdził, dobrze rozplanowaliśmy noclegi i miejsca postojowe.
Opuszczaliśmy Tromso z żalem. Żegnaliśmy Norwegię, ale choć rozpoczęliśmy już drogę powrotną, to przecież nie był to jeszcze koniec naszej przygody.
O Laponii, reniferach i lodowym hotelu będzie w następnym odcinku mojej opowieści. Pokażę Wam też Sztokholm, miasto, które mnie zauroczyło.
Zapraszam