Być może moja opowieść sprawi, że waszym marzeniem i następnym kierunkiem stanie się Północ…

Ta przygoda zaczęła się już w styczniu 2020. Po naszej wyprawie na Islandię (więcej tutaj) wiedzieliśmy, że północ na pewno nas jeszcze zawoła. Plany były obszerne, więc tą podróż zaplanowaliśmy wyjątkowo dokładnie. Naszym celem był norweski archipelag Lofotów na dalekiej północy. Postanowiliśmy dotrzeć tam swoim samochodem, co wymagało nieco innych niż zwykle przygotowań.
Pierwszy zarys trasy odrzuciliśmy po miesiącu, kiedy po wstępnych przygotowaniach zrozumieliśmy, że w takiej obfitości wrażeń może umknąć nam wiele rzeczy, a zmęczenie przesłoni to co najważniejsze – radość poznawania.
Drugi plan wydał się na tyle idealny, ze dokonaliśmy wszystkich rezerwacji, włącznie z promem. No i zaczęło się. Czytanie, oglądanie, zaznaczanie, drukowanie. Wszystko to, co uwielbiamy tak samo prawie jak samą podróż.  Z czasem  nauczyliśmy się tak przygotowywać, aby uniknąć niespodzianek, które nie przynoszą niczego oprócz stresu. Tak więc Wojtek zadbał o samochód i formalności, ja wzięłam się za sporządzanie listy tak zwanych rzeczy niezbędnych.
Plan był taki: po dotarciu promem do Szwecji i kilkudniowej podróży przez Szwecję i Laponię, docieramy na Lofoty, gdzie spędzamy tydzień i wyruszamy w drogę powrotną przez  Finlandię (z noclegiem w wiosce Św. Mikołaja) Estonię, Łotwę i Litwę. Termin oczywiście czerwcowy, żeby skorzystać  z dni polarnych czyli dni na okrągło, które są nie tylko bardzo ciekawym zjawiskiem, ale jak przekonaliśmy się już na Islandii, dają dużego kopa energii.
Wirus pojawił się nagle, zupełnie nieproszony i zdawał się całkiem nie przejmować faktem, że rujnuje nasze plany. Każdy tydzień przynosił kolejne ograniczenia i odsuwał nasz plan idealny w niebyt. W końcu nastąpiło zamknięcie granic, niektóre hotele zaczynały odwoływać oferty i teoretycznie musieliśmy pogodzić się z tym, że przesilenie letnie powitamy w naszym ogródku. Ja należę jednak do grona niepoprawnych optymistów, którzy nigdy nie tracą nadziei. Wojtek należy do grona tych, którzy dyskutują o faktach kiedy się zdarzą, więc dopóki wszystko nie walnie na łeb to nie ma paniki. Do tego należy dołożyć fakt, że razem mamy nieprawdopodobne szczęście do spełniania marzeń, choć droga do nich bywa najczęściej bardzo wyboista.

Nastał czerwiec  a wraz z nim coś drgnęło. Pojawiły się wieści o otwieraniu granic, o złagodzeniu obostrzeń. Jakieś światełko w tunelu. Kiedy stało się jasne, że termin 19 czerwca jest jednak niewykonalny, my nie porzuciliśmy swoich planów tylko…… Tak! Zmodyfikowaliśmy je. Mój tok rozumowania był taki. Skoro inni się otwierają na letni sezon, to może i Norwegia odpuści. Ale kiedy? Od 1 lipca? Nie, bo już by zapowiedzieli. No to może przesuńmy wyjazd koło 10 lipca. Nie, za wcześnie jak otworzą to od 15 może, ale zaraz, zaraz zrobią to od poniedziałku czyli  najpewniej będzie planować  wyjazd gdzieś po 19 lipca. Ryzykujemy. Wszystkie hotele, motele, pensjonaty zgodziły się bez mrugnięcia oka przesunąć nasze rezerwacje, nawet te opłacone z góry. Promy już wcześniej zamieniły nasze wykupione w styczniu bilety na bilety „open” do realizacji w dowolnym terminie. Wystarczyło to wszystko spasować. No i czekać.

Dni mijały i powoli gasła nadzieja. Ale jak powiedziałam my nie schodzimy tak łatwo z obranej drogi. 14 lipca całkiem przypadkiem znalazłam w necie informację o otwarciu ruchu turystycznego w Norwegii od 15! Daruję wam opis tego, co się zaczęło dziać w naszym domu. Ambasady potwierdziły nam tą radosną wiadomość, w norweskiej uzyskaliśmy jednak informację, że lepiej, gdybyśmy nie  zatrzymywali się na nocleg w Szwecji. Do tego niestety Finlandia trwała twardo w decyzji zamknięcia granic przynajmniej dla Polaków. Do trzech razy sztuka. Odwróciliśmy plan. Maile, telefony, zmiany. Tu nam ubyło, tam dołożyliśmy.
Pakowanie zajęło nam kilka godzin. Podczas naszych wyjazdów nauczyliśmy się takiej minimalizacji, że teraz spakowaliśmy się niczym na niedzielny wyjazd nad jezioro a nie na 2 tygodniową podróż przez całą Skandynawię. Oznacza to, że wszystkie rzeczy zostały umieszczone w bagażniku tak, aby nic nie wystawało ponad szyby. Biorąc pod uwagę, różnice pogodowe i konieczność zabrania grubych rzeczy, butów trekkingowych, śpiworów,  zapasów jedzenia, było to w pewnym sensie niebywałe.
Późnym wieczorem 21 lipca zameldowaliśmy się pełni pozytywnych emocji i dobrych przeczuć na terminalu promowym w Świnoujściu. Przygoda zaczęła się na dobre. Intuicja nas nie zawiodła, przeżyliśmy jedną z najlepszych przygód w życiu. Bez żadnych przeciwności pokonaliśmy prawie 7,5 tysiąca kilometrów i po raz kolejny przekonaliśmy się, że

PÓŁNOC TO WYJĄTKOWY ŚWIAT

Ta zielona linia na mapie to trasa, którą przejechaliśmy. To było niesamowite doświadczenie! Nowe krajobrazy, nowi ludzie, taka masa miejsc. Chwilami brakowało tchu, chwilami brakowało słów. Wtedy siadaliśmy sobie z Wojtkiem nad fiordem i patrzyliśmy po prostu przed siebie.  Ja oprócz zachwytu czułam wtedy ogarniający mnie spokój, spokój ducha i wdzięczność, że los przywiódł mnie w tak piękne miejsca. Że obrzydliwa pandemia nie zatrzymała nas, nie stłamsiła. Nie mówiliśmy nic, ale myślę, że Wojtek czuł to samo.

 

DZIEŃ PIERWSZY – ruszamy

Późnym wieczorem wjechaliśmy na prom w Świnoujściu. Noc na promie minęła gładko, morze ukołysało nas do snu w niewielkiej, ale przyjemnej kajucie. Przed zejściem na ląd zdążyliśmy zjeść  śniadanko.  Droga do norweskiej granicy nie dłużyła nam się zbytnio, zrobiliśmy przerwę na posiłek i odwiedziliśmy urocze szwedzkie miasteczko Lysekil.

Na granicy byliśmy jedynym samochodem, zatrzymano nas jednak i padło jedno, jedyne pytanie: Czy spaliście gdzieś w Szwecji? Skąd, jedziemy prosto z promu. A to Welcome to Norway! I tyle. Pruliśmy jak na skrzydłach a więc to już,  już się dzieje! Każdy dzień miał przynieść coś zupełnie nowego. Szczerze mówiąc to Wojtek wyszukał te Lofoty, ale kiedy mi pokazał kilka zdjęć to przyznam zakręciło mnie całkiem. No a tak niechcący,  przy okazji tyle miejsc! Sławna Droga Trolli, Droga Atlantycka, piękne norweskie miasto Trondheim, polarny krąg, promowe przeprawy, Tromso – wrota do Arktyki, Laponia, fiordy no i wreszcie renifery, znajdziemy je przecież na pewno. Powrót przez Szwecję i postój w Sztokholmie zdawał się przy tym być tylko skromnym dopełnieniem całości.
Pierwszy nocleg w Norwegii był komfortowy, w niesłychanym Wood Hotel koło Lillenhammer. To całkowicie drewniany hotel ze świetnym tarasem widokowym na dachu (18 piętro). Ogromny parking przystosowany był dla samochodów elektrycznych. Dla takich szaraków jak nasz tylko boczna, mała alejka. No cóż w tej chwili szacuje się, że ponad 70% aut w Norwegii to auta elektryczne. Ekologia oczywiście jest ważna, ale nie czarujmy się. Ulgi podatkowe, brak opłat na autostradach, wszędzie darmowe ładowanie, to wszystko sprawia, że szosami śmigają najróżniejsze marki „elektryków”, co oczywiście było dla Wojtka wielką gratką.

 

DZIEŃ DRUGI – Droga Trolli

Raniutko, po smakowitym śniadaniu, ma się rozumieć z kawiorem, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Pandemia okazała się sprzyjać naszym planom. Ruch na drogach był bardzo ograniczony, nie było tłumu turystów, puste parkingi, a przede wszystkim zero czekania na promy. Sprawę opłat na autostradach i na promach załatwiały fotokomórki. Norweskim zwyczajem , po powrocie do Polski w ciągu miesiąca mieliśmy otrzymać zbiorczy rachunek opłat drogowych do uregulowania przelewem.  Przed podróżą, Wojtek zarejestrował nas na specjalnej stronie internetowej, zapewniając sobie dodatkowe zniżki w opłatach. Niewyjaśnioną sprawą pozostaje fakt, że jak się okazało, za wiele przejazdów, promów i tuneli wcale nie naliczono nam opłat! Mamy swoją koncepcję na ten temat, ale tak czy siak było to miłe zaskoczenie.
I tak, dnia drugiego,  ruszyliśmy z zapałem w kierunku wysokich gór. Przed nami  fiord Geiranger i osławiona Droga Trolli.  Po drodze odwiedziliśmy jeszcze typowy, norweski klepkowy kościół w Ringebu i uroczy kurort górski Lom.

Pogoda była wspaniała,  było słonecznie i stosunkowo ciepło jak na tą szerokość geograficzną. W końcu daleka północ  była jeszcze sporo przed nami.
Powoli jednak krajobraz zaczął się zmieniać. Wjechaliśmy w obszar surowych, wysokich gór, pokrytych śniegiem i lokalnymi lodowcami. Robiło się coraz chłodniej, ale nas rozgrzewały emocje. Zmierzaliśmy ku punktowi widokowemu Dalsnibba. Z niesamowitego, zawieszonego między skałami na wysokości 1500 metrów tarasu,  rozciąga się wspaniały widok  na fiord Geiranger. To niewielki fiord, ale uznawany za jeden z najpiękniejszych w Norwegii (dodatkowo rozsławiony filmem The Wave z 2015 r –https://www.filmweb.pl/film/Fala-2015-710551)

Krętą drogą pośród ośnieżonych szczytów zjeżdżaliśmy potem w dół do tego fiordu i uroczej wioski o tej samej nazwie. Po pokonaniu fiordu, niezwykle malowniczą Drogą Orłów dotarliśmy do Doliny Trolli.
Droga Trolli – Trollstigen – została otwarta w 1931 roku i do dziś jest jedną z największych atrakcji turystycznych Norwegii. Składa się z 11 serpentyn, w większości zakręcających pod kątem 180 stopni. Z oryginalnej platformy wiszącej nad przepaścią, analizowaliśmy trasę, która nas czekała. Wyglądało ciekawie, pogoda sprzyjała, ruszyliśmy więc dalej bacznie wyglądając … trolli oczywiście.

Krystalicznie czyste powietrze i moc wrażeń sprawiły, ze kiedy dotarliśmy na nocleg w Andalsness byliśmy już nieco zmęczeni. Nie na tyle jednak, aby odmówić sobie spaceru o północy w tej uroczej miejscowości położonej oczywiście nad fiordem. Noc była wspaniała. Widna, nastrojowa, spokojna. Spacerowaliśmy między urokliwymi domkami, a nocną ciszę zakłócały jedynie szumy samojezdnych kosiarek w małych, zadbanych ogródkach.

 

DZIEŃ TRZECI- Droga Atlantycka

Rankiem,  pełni emocji  ruszyliśmy na Drogę Atlantycką.  Droga to system mostów i grobli łączących wiele malutkich, rozrzuconych na Atlantyku wysepek.  Jest to bardzo ciekawa trasa, ale przyznam, że przeżyłam tu małe rozczarowanie. Niewątpliwie najefektowniej droga wygląda z lotu ptaka. Jadąc samochodem nie doświadcza się takich wrażeń widokowych. Największą atrakcją jest najwyższy i stromy  most Storseisundet. Droga Atlantycka to przede wszystkim ułatwienie dla lokalnej ludności, ale również atrakcja przyciągająca co roku tysiące turystów i miłośników wędkarstwa. Na nasze szczęście tłok nie był jakiś wyjątkowo duży i udało się znaleźć miejsce postojowe w pobliżu punktów widokowych.

W planie na ten dzień było również miasto Trondheim, ale zaczął kropić deszcz i zwiedzanie przełożyliśmy na rano. Pognaliśmy więc w kierunku noclegu, gdzie zamierzaliśmy zrobić sobie porządną, ciepłą kolację . No właśnie nocleg…. Nic nie zapowiadało tego, co zastaliśmy w małej wiosce Hegra.  Na miejscu, w Austkil gjestegard,  powitał nas gospodarz, przemiły, uroczy człowiek, który z 200 letniej farmy urządził wspaniały, nastrojowy, pełen pamiątek z przeszłości  hotelik. Cały wieczór zajęły nam opowieści o historii tego miejsca i zwiedzanie starych budynków pięknie i nowocześnie zaaranżowanych , jednak z wielkim szacunkiem dla ich historii. Byliśmy jedynymi gośćmi w całym obiekcie, ale śniadanie jakie czekało na nas  rano w sali balowej było iście królewskie.

 

DZIEŃ CZWARTY – Trondheim

Piękne miasto Trondheim to pierwsza stolica Norwegii. Przybyliśmy tu w sobotę rano i może dlatego, a może z powodu wirusa, nie wiem, ulice były kompletnie puste. Miało to swoje plusy jak brak problemu z parkowaniem i tłumami obcych osób na zdjęciach, ale miasto przyznaję, wyglądało trochę smutno. Jest jednak piękne i dało nam szansę łyknięcia widoku Norwegii jak z folderu.
Zaczęliśmy od wizytówki miasta – wspaniałej średniowiecznej Katedry. Stąd miły spacer w kierunku starej dzielnicy z charakterystycznymi, kolorowymi  domami na palach. Odwiedziliśmy też cytadelę z małym muzeum i górujący nad miastem gmach uniwersytetu.

Wczesnym popołudniem ruszyliśmy dalej, bowiem w tym dniu mieliśmy przed sobą blisko 500 kilometrów do noclegu w Mo i Rana. Autostrada wkrótce zmieniła się w zwykłą, na szczęście kompletnie pustą drogę. Mijaliśmy fiordy, jeziora, parki narodowe. Z każdym kilometrem przybliżaliśmy się do północnej krainy.

 

DZIEŃ PIĄTY – Krąg Polarny

Po uroczym noclegu w motelu, przepysznym śniadanku i zaprowiantowaniu na drogę, wyruszyliśmy na północ . Czekał nas długi dzień, pełen wrażeń. Krajobraz za oknem wyraźnie zaczął się zmieniać, ubywało drzew, za to na okolicznych górach widać było śnieg. W końcu zbliżaliśmy się do kręgu polarnego! Arktyczny Krąg Polarny (Arctic Circle)czyli koło podbiegunowe północne wyznaczone jest przez równoleżnik 66 stopni 33’ szerokości geograficznej północnej i ogranicza obszar Arktyki, strefę występowania dni i nocy polarnych. Cieszyliśmy się bardzo na ten dzień na okrągło, zjawisko to zachwyciło nas już podczas pobytu na Islandii, ale wtedy nie byliśmy aż tak daleko na północy jak teraz. I choć krąg polarny to w zasadzie umowna linia na mapie, tego symbolicznego miejsca nie da się przeoczyć.  Z drogi doskonale widoczny jest atrakcyjny budynek Centrum Koła Podbiegunowego (Polarsirkelsenteret). Niestety z powodu pandemii był nieczynny

Po przekroczeniu Kręgu Polarnego zaskoczył nas nie tylko krajobraz ale przede wszystkim pogoda. Jechaliśmy wśród pięknej zieleni, a za oknem ponad 20 stopni ciepła. Mało tego, im bardziej posuwaliśmy się na północ, tym robiło się cieplej. W uroczym miasteczku Fauske był już taki upał, że poczuliśmy się jak w greckim kurorcie w szczycie lata. Podczas odpoczynku nad pobliskim fiordem, Wojtek zażył pierwszej „kąpieli”.

Kolejka oczekujących na prom w Bognes nie była długa. Czuliśmy ogromne podniecenie. Kiedy wypłynęliśmy na środek fiordu naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Archipelag Lofotów z ośnieżonymi szczytami wyglądał jak nie z tego świata. Zapraszał nas, aby odkryć przed nami swoje tajemnice. Patrzyliśmy jak zauroczeni i wiedzieliśmy, byliśmy pewni, że przeżyjemy tam wspaniałą przygodę.

Kiedy przybiliśmy do portu w  Lodingen czekała nas jeszcze krótka droga na nocleg. Tjeldsunbrua Camping  leży nad samym fiordem, przy ogromnym moście na wyspę Hinnoya, która formalnie nie należy do archipelagu Lofotów, ale jest jakby jego przedsmakiem. Kiedy się rozlokowaliśmy i potem udaliśmy na wieczorny spacer, prześladowała mnie jedna myśl. Jak my damy radę przecież mamy prawie same grube ubrania, kurczę przyjechaliśmy za krąg polarny, miały być wrota do Arktyki,  a tu 26 stopni w cieniu! Ale spoko, przemyciłam wszak kilka cienkich koszulek, bo ze mną tak już jest, że lubię być przygotowana wszechstronnie.

 

DZIEŃ SZÓSTY I NASTĘPNE – Lofoty

Niesamowita natura archipelagu Lofotów sprawia,  że każde spojrzenie to doznanie piękna i zachwytu niczym w najlepszej  galerii sztuki. Każdy fotograficzny kadr to widokóweczka, obraz, zjawisko.  Cieszyliśmy się każdą minutą jak dzieci. Bardzo przygotowywaliśmy się do tego wyjazdu, ale na to, co przeżyliśmy nie można było się przygotować.
Gdzieś przeczytałam taką myśl: „Nie unikniemy tego, że się starzejemy, ale to, czy będziemy starzy to już nasz wybór”.
Dla nas wybór jest prosty. Śmigaliśmy więc po fiordach, białych plażach, górskich szczytach i zastanawialiśmy się czy to w tym powietrzu coś rozpylają, czy to jedzenie jakieś, że ubywa lat. Spanie? Jakie spanie? Szkoda czasu! Padaliśmy gdzieś między 3 a 6 rano, zawsze z żalem, bo słońce wzywało nas już do nowej przygody.
Pogoda nam sprzyjała, słońce dodawało energii, chłonęliśmy więc ten surowy, północny świat od świtu do nocy, oczywiście białej nocy. Na najbliższych kilka dni, naszym domem stał się apartament z ogródkiem położony w miejscowości Ramberg , w sercu Lofotów, niedaleko osławionego Reine. Okolica była przepiękna,  a bliziutko  plaża Rambergstranda, na której podziwialiśmy niezwykłe zachody słońca.  To wspaniałe spektakle, skąpane w złocie i czerwieni.  Słońce chowało  się za horyzontem otaczając nas niesamowitym światłem i kolorem, po to, aby za chwileczkę rozpocząć nową wędrówkę po niebie.

 

O tym jak wykorzystaliśmy czas na Lofotach, o piaszczystych lagunach, zdobywaniu szczytów, o dorszach, czerwonych domkach na palach i fascynujących norweskich nazwach, opowiem wam wkrótce w drugiej części moich wspomnień.
Zapraszam                 

 

 

Kolejne dni naszej podróży ->kliknij aby przeczytać część 2/3