Dzik jest dziki, dzik jest zły……..
A guzik prawda, nasze dziki to moi kumple. Zapewne niektórych z was to dziwi, ale tuż za naszym płotem, na pięknym, jeszcze nie zniszczonym przez człowieka polu, żyją sobie stada tych fajnych ryjków.
Pewnego roku do naszej siatki przyszły dwie duże mamusie, jak się okazało na zwiady. Natychmiast wszyscy wybiegli z domu, Wojtek oczywiście z aparatem fotograficznym, a dziki pozowały niczym modelki w błyskach fleszy. Nie wiem skąd w środku zimy, Majka miała w domu tyle zupełnie zbytecznych ogórków i marchewek. Kiedy dziewczyny zobaczyły, że nasze stado jest głęboko przyjacielskie, wykonały swoje chrum, chrum i wtedy… Oj, wtedy to dopiero był czad! Z drzew wyszło całkiem przyjemne stadko 7 maluchów!
Majka wołała z zachwytem – och, jakie piękne dzieci! Ale ja nie jestem przekonany, bo wcale nie były tak podobne do swoich mam.
Mój syn Gustaw jest bardzo do mnie podobny, z wyglądu oczywiście, bo charakterek to ma raczej po mamusi.
Żeby nie ten kilometrowy ogon, to byśmy byli zupełnie tacy sami. A te maluchy, wyobraźcie sobie, miały…..paski! No łaty to widziałem, suczka Fiona ma łaty, Burka, moja kumpela ma łaty, kot sąsiadki ma łaty, ale paski?!
Nie miałem jednak czasu na głębszą analizę tego tematu, bo musiałem pilnować worka z naszym jedzeniem. Majka bowiem wpadła w prawdziwy trans i wynosiła z domu wszystko, co nadawało się do jedzenia, a stado małych pasiastych stworków wciągało wszystko przysłowiowym nosem – a właściwie ryjkiem, co ja mówię – siedmioma ryjkami ( oczywiście plus dwa duże ryje). Worek z chrupkami jakoś udało mi się uratować ( niestety tylko tym razem), ale za siatką znalazło się kilka kilo ziemniaków, marchewek, ogórków i jabłuszek. Musicie przyznać, że w tej sytuacji nie ma się co dziwić, że odtąd wizyty naszych gości stały się codziennością. Zimą zapewnialiśmy im wikt, upalnym latem miski z chłodną wodą.
W tym roku mamusie były już trzy, a z nimi ryjków siedemnaście! Spotykaliśmy całe stado na spacerach, a wieczorem rodzinka przychodziła do naszej siatki w poszukiwaniu smakołyków. Maluchy bawiły się na pobliskim nasypie kolejowym, zjeżdżając w dół jak na ślizgawce. Postanowiliśmy z Gustawem też tak spróbować. Gustaw był chyba zadowolony, ja raczej mniej, bo trafiłem na jakieś śliskie trawy i zjechałem z nasypu, mówiąc w przenośni, na dziki ryj. No cóż starość nie radość!