Dzień Psa… no cóż mogę Wam powiedzieć, fajnie było!
Ponieważ dość szybko skapowałem, że to jakiś specjalny dzień, dołożyłem wszelkich starań, żeby wszyscy poczuli się dobrze. Wojtka wyprowadzałem chyba z 5 razy tego dnia. Obeszliśmy wszystkie trasy i odwiedziłem wszystkich kumpli i obsikałem płoty wszystkich nie-kumpli. Objadłem się jak nie wiem co. Zaplanowałem to tak: Majka wstaje wcześniej i zaraz naciągnąłem ją na śniadanko – ciasteczka z twarożkiem. Miskę wylizałem do czysta, więc kiedy po godzinie w kuchni pojawił się Wojtek nic się nie skapował i wystarczyły dwa powłóczyste spojrzenia aby moja miska wypełniła się biszkopcikami…… z twarożkiem oczywiście. Agnieszka przyjechała trochę później, ale już nie dało się jej naciągnąć, niestety. Za to kiedy tylko Majka zaczęła szykować obiad, przypomniałem jej, że przecież śniadanko jedliśmy razem już o 7 rano, więc… Oczywiście od razu się domyśliła, że już pora na te pachnące nogi z kurczaka. Najgorsze było to, ze kiedy Agnieszka po godzinie, jakby nigdy nic zaczęła szykować mi obiadek z drobiu poczułem, że nie dam rady wstać z podłogi, nie, nie ma mowy, nie doczołgam się do miski! Z resztą jakoś tak mdło mi się zrobiło na widok kurczaka. Na szczęście Wojtek wziął mnie na spacer, na górkę i jakoś mi się upiekło. Ogólnie, przyznacie, że mój plan był całkiem niezły, ale nie przewidziałem, że mój żołądek za nim nie nadąży….